Pan w jasnym sweterku, że niesamowita jestem, taka barwna, ciekawa i że tylko ja mogłam znaleźć takie rozwiązanie (w sensie, że dla nas, mnie i męża - idealne). Zaniemówiłam. Z jego ust takie słowa. I w takiej formie i w ogóle... Pomyślałam, że po coś są. W terapii zawsze jest coś po coś. Zapytałam co chce osiągnąć mówiąc mi takie słowa, gdy mąż siedzi obok. Mąż ma się wkurzyć czy ja mam spłonąć rumieńcem i rozpromienić się niczym nastolatka? Słyszę oczywiście, że to mój opór.
Oczywiście mówię mu co myślę o wyszukiwaniu we mnie oporu i co może sobie z tym zrobić. Oczywiście w delikatniejszych słowach. Mówię, że chcę, żeby pracował z nami "normalnie", a nie jakimś freudowskimi oporami, dyrdymałami o fazie edypalnej itp. Zbliżamy się obydwoje do 40, mamy za sobą tyle trudnych wydarzeń w życiu, z których wyszliśmy cało i jakoś nieporanieni, więc zasoby mamy. Mówię, że chcę, żeby pracował na tym co już mamy, a nie burzył wszystko i zaczynał od nowa. Nie możemy regresować się do stanu dziecka, bo mamy dziecko w domu. Troje dzieci w domu bez rodziców to nie wróży niczego dobrego. Poza tym niech zobaczy, już terapeutka męża go zregresowała (cholera! jest takie słowo?) i nie potrafiła go potem z tego wydobyć.
Oczywiście cała dalsza część sesji była poświęcona mojemu oporowi i temu, że nie ufam ludziom, jemu - panu w jasnym sweterku też nie itp. itd. Wysłuchałam. Nie trafiało do mnie, ale nie chciałam już zaogniać sytuacji.
Wczoraj kolejna sesja. Mówi, że przemyślał poprzednią sesję. To dobry pomysł, żeby z nami pracować jednak inaczej.
Zyskał w moich oczach. Zobaczymy co będzie dalej...
Znaczy terapeuta w jasnym sweterku się zregresował :)
OdpowiedzUsuńNa to wygląda :) Zobaczymy, może wyjdzie na dobre.
OdpowiedzUsuń